Sansui 1000X to wczesny amplituner tranzystorowy, ale jego charakter brzmieniowy pozostał ciepły i muzykalny.
Powyższy cytat wymyśliłem sam, ale mógłby on się znaleźć w każdej recenzji sprzętów audio z przełomu lat 60/70. Taki opis można tworzyć w ciemno, patrząc wyłącznie na rocznik recenzowanej konstrukcji. Można napisać tak np. o hybrydzie SABA Studio I, można pisać tak o Pionieerze SX-440 i wielu wielu innych sprzętach z czasów kiedy lampę wyparł tranzystor, a chwilę później pierwiastek Ge został wyparty przez Si.

Z pewnością były to ciekawe czasy. Dla mnie – zdecydowanie najciekawsze. Równolegle w muzyce, jak i technologii służącej do jej odtwarzania. Kiedy myślę o latach 1967-1975 to powiększają mi się źrenice. Muzyka wtedy była naprawdę ważna. Ogromne szczęście mieli Ci artyści, którzy mogli tworzyć w tych czasach. Dziś takie zespoły jak King Crimson, Genesis, EL&P, Yes, Jethro Tull, Yes byłyby niszą, raczej żaden z nich nie wypłynąłby w Mam Talent. Tak samo jak inżynierowie tacy jak Raymond Cooke, Vebjørn Tandberg, Olle Mirsh, Horst Klein czy Walter Hummel nie zakładaliby by firm z branży audio, ale pewnie byliby wybitnymi managerami w Intelu, OpenAI czy Atlassianie.
I pewnie jednym z nich byłby Kosaku Kikuchi gdyby urodził się później…. ale urodził się przed wojną, a w 1947 roku w Tokio założył firmę SANSUI. Zgodnie ze swoim motto – „Nawet pomimo wyższych cen, dbajmy o najwyższą jakość produktów” – Sansui stała się jedną z najgorętszych marek, wzbudzających ogromny entuzjazm, posiadających do dziś swoich psychofanów.
W końcu los pokierował i mnie, tak więc proszę paaaana, teraz, to ja to mam SANSUI!!
Broszura SANSUI 1000X (1970-1973)

Chciałem przez chwilę nawet przetłumaczyć ten tekst z ulotki, ale teksty z ulotki mają to do siebie, że one tam po prostu muszą być, aby były, a nie po to aby były czytane. Ulotka z samym zdjęciem świadczyłaby o tym, że nic nie ma do napisania o tym sprzęcie, a dwie kolumny tekstu – którego i tak NIKT szczegółowo nie czyta – pokazuje, że mądre głowy mają coś do napisania, więc jest o czym pisać! 🙂 To się nawet jakoś nazywa w grafice projektowej (celowe umieszczanie bloków tekstu, którego nikt nie czyta, aby wyglądało mądrzej).
Wygląd
Zanim przejdziemy do konkretów, chciałbym zaznaczyć jeszcze jedną niemuzyczną rzecz: TEN SANSUI JEST BARDZO ŁADNY! Niby widziałem te i podobne modele w katalogach i na aukcjach, ale na żywo robi wrażenie.
Kiedy gra w trybie AUX, skala wygasza się całkowicie, pozostawiając tylko jedną żarówkę podświetlającą napis AUX. Na początku wydawało mi się to dziwne. Jak to? Nie oglądać pięknie podświetlonej skali? Ale z czasem dotarła do mnie ta dyskretna elegancja mająca na celu kierunkowanie słuchacza na muzykę, a nie efekty wizualne.

Ale kiedy gra radio…. to ta zieleń na czarnym tle wygląda szałowo.

Do tej pory wydawało mi się, że ciężko będzie przebić ładnością Pioneera SX-440, ale Sansui 1000X zrobiło to wykorzystując cały pakiet wizualnych „chwytaczy za serce”: czarne tło skali, aluminiowy panel z pokrętłami i dwustanowymi wajchami, napis stylizowany na odręczne pismo, drewniana skrzynia, oraz… zieleń podświetlenia… Green is the Colour – śpiewali Floydzi na ścieżce dźwiękowej do filmu More…
Pierwsze wrażenie
Pierwsze wrażenie ma to do siebie, że nie musi być obiektywne. Kiedy dwa tygodnie temu zagrały pierwsze nuty w połączeniu z kolumnami Pioneer CS-53 pomyślałem, że następuje właśnie w mojej głowie odczarowywanie Japonii.
Do tej pory łączyłem z japońskim sprzętem cechy, które można również przypisać całej nacji: pracowitość, samokontrola, powściągliwość, harmonia, szacunek, dyscyplina… Same pozytywne cechy, prawda? Ale… jakoś nie brzmią „sexi”.
Jednak większość japońskiego brzmienia jakie poznałem do tej pory było właśnie złożone z tych cech… samokontrola, dyscyplina, neutralność przechodząca w suchość, brak okazywania uczuć. Nie wykluczam, że można to lubić, można na tym budować swój sposób hierarchizowania i opiniowania sprzętu audio. Ale muzyka taka nie jest! Muzyka w większości taka nie jest! Muzyka do gra uczuć, ekstrawertyczny śpiew z głębi duszy, to o kilka wypowiedzianych za dużo słów.
I ten Pioneer CS-53, a potem Sansui 1000X rozpoczęły proces odczarowywania Japonii. Kolumny ze średniej półki, ale grające tak nie-technicznie, z akcentem na barwę a nie na szerokość sceny i lokalizację źródeł. Przy tych Pioneerach CS-53 to nawet Ditton 44 gra jak tzw. „Audio Physic” czyli szeroko, głęboko i z doskonałą lokalizacją.
Sansui 1000X dołożyło do odczarowywania kolejną cegiełkę. Posłużę się znów wymyślonym na wstępie cytatem-frazesem, który jest dokładnie tym, co w tym miejscu chcę napisać: Sansui 1000X to wczesny amplituner tranzystorowy, ale jego charakter brzmieniowy pozostał ciepły i muzykalny.
Harmonia
Harmonia do kolejne słowo, które charakteryzuje Japonię. Dźwięk z Sansui 1000X jest pełen harmonii. Przez dwa tygodnie testowałem go z trzema parami kolumn
- Pioneer CS-53 – tego zestawu słuchałem najwięcej. Muzyka gra między kolumnami, jest gęstsza, nie wychodzi daleko na boki. Ale karty rozdaje tutaj barwa i szczegółowość. To nie jest typowy miks, bo zazwyczaj albo barwa, albo analityka. Albo jest ciepło albo chirurgicznie. Ale ten mariaż jest bardzo nietypowy, bo masz wrażenie że słyszysz bardzo dużo dźwięków, więcej niż zazwyczaj, miotełki szorujące po perkusji są ekstremalnie czytelne, ale wszystkie te dźwięki otoczone są takim aksamitą kojącą aurą. Brzmi jak sprzeczność, bo zazwyczaj szczegółowość na dłuższą metę wkurwia – a tutaj … koi. Harmonia.
- SABA IIA – mówił Kamil, mówili inni, kolumny SABY graja dobrze tylko ze wzmacniaczami SABY. A tu niespodzianka. SABA IIA z Sansui gra bardzo ciekawie, wciąż dość ciemno, ale nie tak ciemno jak z SRI-16 i też nie tak jak ze wzmacniaczem IIA. Gra wciągająco, jest… harmonia.
- Ditton 44 – mam je wpięte w wyjście A, podczas kiedy w wyjściu B pozostają Pioneery CS-53. I kiedy przełączam je między sobą to różnice są ogromne. Dittony grają szeroko i w głąb. Przestrzeń staje się większa a dźwięk mniej gęsty, ale za to czytelniejszy, a lokalizacje instrumentów o wiele bardziej oczywiste. I wciąż ta sama harmonia.
W jednym z komentarzy Archer pisał, że Sansui, nawet niskie modele, mają podobną, swoją sygnaturę brzmienia. Z pewnością tak jest, ale muszę posłuchać inne amplitunery/wzmacniacze aby wychwycić elementy wspólne. W tym momencie, z przełączania mojego pierwszego i jedynego Sansui między różnymi kolumnami wyczytuję dość dużą plastyczność, niekoniecznie narzucanie kolumnom własnego charakteru, ale dogadywanie się, dużą zdolność koncyliacyjną – po prostu harmonię.
Zgodzę się, że jest to brzmienie neutralno-ciepłe. Tutaj też trzeba wziąć pod uwagę skąd trafia oceniający. Jeśli przyjdzie tu bezpośrednio od niemieckich lampowców w połączeniu z angielskimi kolumnami to Sansui 1000X nie będzie ciepły, w ostateczności neutralny i powściągliwy. Ale przybysz z cyberpunkowych lat 80-tych, taki klasyczny „yamahowiec”, gdy posłucha 1000X poczuje się jakby wylano na niego beczkę miodu.
Podsumowanie
Po raz trzeci muszę napisać to samo: „Sansui 1000X to wczesny amplituner tranzystorowy, ale jego charakter brzmieniowy pozostał ciepły i muzykalny„. Tym razem nie są to słowa bezmyślnie rzucone na papier. Te słowa opisują Sansui 1000X.
Co najciekawsze, harmonia, ciepło, przejrzystość i wrażliwość jaką dostałem od tego amplitunera zupełnie nie licuje z archetypem, z wyobrażeniem klasycznego „sansujowca” z wąsem i w wędkarskiej kamizelce. Wydaje mi się, że tą błyskotką, która przyciąga takie towarzystwo jest raczej cena i elitarność tego sprzętu. Ale to już nie ma znaczenia. Każdy może lubić Sansui tak jak mu się podoba. Ja polubiłem je po swojemu.
Amplituner 1000X wciąż gra, wciąż stoi w salonie i trochę jeszcze postoi i pogra. Ale jeśli będzie musiał opuścić chwilowo salon, to droga jest tylko jedna –> droga w kierunku półki „not for sale”.

