Cały dzień słuchałem Sansui 1000X spiętego z Ditton 44. 1 listopada – muzyka ciszy. Niestety ani 357, ani stara Trójka nie grały takiej ciszy, żeby mogła grać u mnie non stop. Włączyłem więc archiwalną playlistę i grało… do sprzątania, rodzinnych rozmów, obiadu, deseru i kolacji.
Kiedy rodzina wyszła, słuchałem tego zestawu jeszcze trzy godziny. W końcu wstałem, żeby poprzepinać kable – pod ręką był JA-200 i Pioneery CS-53. Spiąłem, pomyślałem: „hmmm, to nie to„. Pokręciłem się po pokoju i choć bardzo nie chciało mi się już dziś niczego zmieniać, spojrzałem na ampli Pioneer SX-424…

Wyjątkowo niewdzięczne wtyki głośnikowe 🙂 Nie dość, że bez śrubokrętu ich nie podepniesz, to dodatkowo lubią się gubić i kupno egzemplarza z oryginalnym zestawem nie jest łatwe. Zaś same wtyki – to często cena połowy budżetowego amplitunera.

W końcu udało się dokręcić kabelki. Skala zaświeciła się na niebiesko i ponownie stwierdziłem, że coś jest w tym Pioneerze.
Gdybym nie był człowiekiem, a algorytmem, miałbym więcej pewności w tłumaczeniu, dlaczego akurat ten amplituner, a nie inny, podoba mi się bardziej. Niestety muszę bazować na swoich niedoskonałościach, uczuciach, dniach, zmiennych nastrojach, sympatiach i antypatiach. Ale ze wszystkich Pioneerów w jakiś sposób ten SX-424 ujął mnie najbardziej – i wciąż mnie ujmuje.
Pamiętam, kiedy spacerowałem z psem, dość wcześnie, w jeden z ciepłych wiosennych poranków. Rozmawiałem wtedy z Olkiem ze Śląska, który był zachwycony tym małym, niepozornym, budżetowym amplitunerem, i pisał mi, że jest ciekaw, jak go odbiorę. Umawialiśmy się, że kiedyś mi go wyśle.
Wtedy nie dawałem mu dużych szans. Pioneery, które znałem nie zachwycały. SX-450 to według mnie nie był zbyt udany model – choć wiadomo, inne czasy, inne kolumny. Wydawał mi się suchy i dziwiłem się, że ktoś może go tak cenić. Kolejne, trochę droższe i wyższe modele, jak SX-535, były już lepsze, ale wciąż słuchałem ich z angielskimi kolumnami – i to nie było to, co chciałem usłyszeć.
Koncepcja „japońskiego grania” zmieniła mi się całkiem niedawno, kiedy zupełnie przypadkiem trafiły w moje ręce kolumny Pioneer CS-53.
Pisałem przy okazji recenzji tych kolumn – tak samo, jak powtarzałem Kamilowi wiele razy: Trąbki, trąbki, trąbki! Miles Davis, Art Farmer, Enrico Rava… Instrumenty dęte brzmią, jakby były stworzone właśnie do tego zestawu.
To jakaś zupełnie niewytłumaczalna synergia sprzętu z niskiej/średniej półki.

Dziś znów wracam do amplitunera Pioneer SX-424 i mam dokładnie takie same przemyślenia. Próba czasu przebiegła zwycięsko. Piszę to z pełną odpowiedzialnością: ten budżetowy Pioneer gra lepiej z kolumnami Pioneera niż legendarne Sansui – choć wciąż bardzo cenię harmonię, jaką daje Sansui.
COŚ jest w tym Pioneerze SX-424. Naprawadę coś jest.
Kartka z katalogu
Na koniec kartka z katalogu 1972. Model SX-424 był produkowany przez dwa lata 1972-1974 i pojawił się dwa razy w katalogu: z roku 72 i 73. W 1974 zastąpił go młodszy SX-434.

Moc wyjściowa: 12 W na kanał przy 8 Ω (stereo)
Pasmo przenoszenia: od 20 Hz do 70 kHz
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 1%
Współczynnik tłumienia: 40
Stosunek sygnału do szumu (SNR, MM): 75 dB
Stosunek sygnału do szumu (SNR, Linia): 85 dB
Impedancja obciążenia głośnika: od 4 Ω do 16 Ω
Półprzewodniki: 1 x FET, 30 x tranzystorów, 24 x diody
Wymiary (S x W x G): 431 x 146 x 347 mm
Waga: 7,9 kg
